sobota, 19 grudnia 2015

1:0 dla Jobsa w starciu z Armstrongiem

Pod koniec bieżącego roku na ekranach polskich zadebiutowały dwa biograficzne filmy o znanych i dość kontrowersyjnych postaciach. Pod koniec października pojawiła się "Strategia mistrza", która podjęła temat wzlotu i upadku najsłynniejszego chyba amerykańskiego kolarza, Lance'a Armstronga, a tydzień temu do szerokiej dystrybucji wszedł "Steve Jobs" opowiadający życiu i karierze założyciela Apple. To dwie znacznie różniące się biografię, szczególnie pod względem realizacji i sposobu przedstawienia sylwetek postaci, które na trwałe wpisały się we współczesną historię. W tym pojedynku bez wątpienia sukces odniósł Jobs.

fot. Universal Pictures | fot. StudioCanal

Zestawiając filmy obok siebie "The Program" wygląda jak zadanie domowe wykonane na kolanie 5 minut przed lekcją, gdy film "Steve Jobs" sprawia wrażenie porządnie wykonanej pracy – szczelnego, konsekwentnego i dopiętego o najmniejsze szczegóły filmu. Obie produkcje wzięły historię intrygujące, które bez wątpienia są warte uwagi i analizy, więc nie można powiedzieć tutaj nic o nierównym starcie. To co kompletnie nie zagrało w filmie o Armstrongu to nagromadzenie zbyt dużego materiału w niespełna 2-godzinnym filmie. Oglądając "Strategię" można dostać istnej zadyszki, gdy rzuca kolejnymi faktami, wydarzeniami, wątkami, na ekranie pojawia się wiele nowych postaci, które jednak znikają tak szybko jak się pojawiają, ustępując miejsca dla innych bohaterów. Problem to chęć przedstawienia zbyt dużego okresu z życia założyciela fundacji Livestrong. Historia Armstronga nadaje się na serial, a przynajmniej na mini-serial, więc nic dziwnego, że przy scenariuszu skupiającym się na mnóstwie wątków, film traci na wartości i po pewnym czasie staje się po prostu standardową biografią.

Nie zrozumcie mnie źle – "Strategia mistrza" to nadal niezły film, może nie bardzo dobry, ale to przyzwoite 100 minut, które jednak niczym Was nie zaskoczy. A szkoda, bo opowieść Armstronga wydaje się idealnym materiałem na mocną biografię o największym amerykańskim socjopacie. Strategia, jaką przyjął Steve Jobs, zaowocowała z kilku powodów. Pierwszy jest taki, że nie jest to typowa wyliczanka wydarzeń z życia Jobsa. Coś podobnego widzieliśmy już w poprzedniej, mniej udanej biografii "jOBS "(co za tytuł – sic!). Po drugie skondensowano sposób, w jaki poznajemy tytułową postać. Widzimy go w otoczeniu ludzi, którzy będą wokół niego przez następne lata, o pozwoliło na dokładne zbadanie relacji, a przy tym charakteru Jobsa i innych uczestników tego przedstawienia. W końcu po trzecie, "Steve Jobs" zaryzykował niekonwencjonalnym poprowadzeniem fabuły – rozbiciem na trzy długie sceny, złączone bardzo sprawnie zmontowanymi sekwencjami "co się stało w międzyczasie". Sposób opowieści przypomina trochę "Birdmana", choć Sorkin już w 2012 roku zdradził jak wyobraża sobie filmu w jednym z wywiadów, więc nie można powiedzieć o jakiejkolwiek rodzaju plagiatu formy.

Kino dialogu w najlepszym wydaniu
Oba filmy zgromadziły bardzo utalentowaną ekipę aktorską. Co prawda Steve Jobs borykał się z obsadzeniem reżysera i odtwórcy głównej roli, ale w efekcie końcowym myślę, że połączenie utalentowanego Fassbendera pod czujnym okiem Danny'ego Boyle'a należało do trafnej decyzji. Nie można tego odmówić Strategii, gdzie znalazło się wiele uznanych nazwisk. Różnica polega na tym, że jednym dano do ręki arcygenialny scenariusz (piszę to bez najmniejszej przesady), natomiast Ben Foster wraz innymi musieli pracować, co tu dużo pisać, z prawdziwym bublem. W przypadku "Strategii" chciałoby się zastopować bieg wydarzeń w filmie i pooglądać aktorów w ich kunszcie. W "The Program" jest kilka scen, które zasługują na uznanie, ale przy ostatecznym rozrachunku giną wśród bardzo połowicznego potraktowania wątków. Jednym z takich segmentów jest niewątpliwie scena przed lustrem z Armstrongiem, gdzie ten udoskonala własną mimikę i modulację głosu, by wypaść jak najkorzystniej przed dziennikarzami na jednej z konferencji prasowych. Jak na razie dokument "The Armstrong Lie" najlepiej rozprawił się z tematem dopingu Armstronga i właśnie ten film poleciłbym zamiast fabularyzowanej wersji tej historii. Steve Jobs ma też swoje wady. Choć nie są tak widoczne i nie jest ich tak wiele jak w przypadku drugiej omawianej tutaj produkcji. Ograniczenie wątków w filmie do relacji z Johnem Scully, córką Jobsa, głównym programistą Macintosha i Joanną Hoffman pod koniec skutkowało, że dynamizm, z jakim film zaczynał lekko spadł pod koniec seansu.

Przejażdżka z epilepsją i ADHD
Kierunek opowiadania historii, prowadzenia aktorów i reżyserii w przypadku filmu "Steve Jobs" można określić jako mistrzowską strategię, podczas gdy "Strategia mistrza" to falstart i dość wymęczająca przejażdżka. Pierwszy z nich zasługuje na oglądanie w kinie, a w przypadku drugiego sprawia on miejscami wrażenie produkcji telewizyjnej, którą można obejrzeć bez większego zaangażowania i emocji. Na dobrą biografię Armstronga przyjdzie nam jeszcze poczekać (trzymam kciuki!), ale za to "Steve Jobs" może się poszczycić naprawdę rewelacyjną produkcją zapadającą w pamięć.

"Steve Jobs": 8+/10 chodź zastanawiam się nad oczkiem wyżej
"Strategia mistrza" 6/10 i to w gruncie rzeczy naciągane

wtorek, 27 października 2015

Rozmowy niekontrolowane

The End of the Tour (2015)

"The End of the Tour" to niezależny amerykański film, który mogli oglądać niedawno widzowie podczas szóstej edycji zakończonego American Film Festival odbywającego się w Nowych Horyzontach we Wrocławiu. Opowiadający prawdziwą historię wywiadu pisarza Davida Foresta Wallace'a przez dziennikarza Davida Lipskego, obraz zawiera wszystko co najlepsze, czego można by oczekiwać od niezależnego kina czy filmów biograficznych. To idealnie rozpisana historia zahaczająca o wiele tematów i balansująca między dramatycznymi momentami a tymi lżejszymi. W końcu, film Jamesa Ponsoldta przypomniał jak niewiele trzeba, by zrealizować rewelacyjne kino. Dla samego reżysera jest to z kolei kolejny już solidnie wykonana robota po Wyjść na prostą i Cudowne tu i teraz.

The End of the Tour to niezależny amerykański film, który mogli oglądać niedawno widzowie podczas szóstej edycji zakończonego American Film Festival odbywającego się w Nowych Horyzontach we Wrocławiu. Opowiadający prawdziwą historię wywiadu pisarza Davida Foresta Wallace'a przez dziennikarza Davida Lipskego, obraz zawiera wszystko co najlepsze, czego można by oczekiwać od niezależnego kina czy filmów biograficznych. To idealnie rozpisana historia zahaczająca o wiele tematów i balansująca między dramatycznymi momentami a tymi lżejszymi. W końcu, film Jamesa Ponsoldta przypomniał jak niewiele trzeba, by zrealizować rewelacyjne kino. Dla samego reżysera jest to z kolei kolejny już solidnie wykonana robota po Wyjść na prostą i Cudowne tu i teraz.

Prawdziwy popis dają jednak aktorzy, a szczególnie Jason Segel i dotrzymujący mu tempa Jesse Eisenberg w głównych rolach. Zostali doskonale obsadzenie w swoich rolach i wspaniale współpracują ze sobą na ekranie. Czuć wyraźną chemię między postaciami i autentyczność w tej relacji. To prawdopodobnie najlepsze role w jakich widziałem tych aktorów i coś czuję, że długo tak pozostanie. Obserwowanie na ekranie połączenia ich dziwaczności i introwertyzmu z niezwykłą wrażliwością był czymś czego nie widziałem w filmie już dawno. Postacie mają swoje kompleksy i demony, które portretują aktorzy nie przesadzając jednak z manieryzmem. Nie ma więc nadekspresywnych scen z kłótniami i wykrzykiwaniem na siebie, co jest czasami bolączką "gadanych" filmów. Najbardziej emocjonalna scena między jednym Davidem a drugim pod koniec filmu odbywa się w zupełnym spokoju i ma charakter niejako katharsis dla obu stron.


Jednym z głównych motywów scenariusza autorstwa Donalda Marguliesa, opartego jest na książce Lipsky'ego "Although Of Course You End Up Becoming Yourself", jest rozprawianie się z mitem pisarza. David Foster Wallace odnosi się do swojego sukcesu ze szczególnym dystansem. W głębi jest dalej nieśmiałym mężczyzną, który przeżywa stres zanim wejdzie na scenę i wygłosi kilka zdań. Podobnie z konstrukcją w filmie Davida Lipskiego, który nie jest przedstawiony jako idealny dziennikarz. Nie waha się by wykorzystać nieobecność Wallace’a do pomyszkowaniu po jego domu, a w wielu rozmowach przemawia przez niego lekka zazdrość o dokonania pisarskie.

Niezwykłość tego obrazu polega na tym, że potrafi on dotknąć najbardziej fundamentalnych spraw związanych z naturą człowieka, sukcesem, stosunkiem do sławy i innych ludzi, a w następnej chwili cieszymy się razem z bohaterami z wizyty w kinie na Tajnej broni czy obżarstwem fast-foodami w drodze w samochodzie. Rozmowy na przykład o Szklanej pułapce (tej pierwszej!) czy piosenkarce Alanis Morissette są niewymuszone i bardzo codzienne. The End of the Tour to fantastyczne kino dialogu i po części drogi, które udowadnia to na każdym możliwym kroku. Jak na razie uważam nowym film Ponsoldta za najlepszy tegoroczny obraz. Zdaję sobie sprawę, że najbliższe dwa miesiące przyniosą jeszcze sporo dobrego kina (liczę chociażby na nadchodzące biografie takie jak Steve Jobs i Strategia mistrza), ale nie przeszkadzałoby mi, gdybym ten sundance’owy film pozostał na najwyższym podium. Wiem, że na pewno pozostanie w mojej głowie na długi czas.

sobota, 29 sierpnia 2015

5 powodów, dla których Terminator Genisys to totalna porażka

Na początku zeszłego miesiąca na ekrany naszych kin weszła kolejna część z cyklu Terminator. Po cichu liczyłem, że może Genisys okaże się nawet najlepszą częścią cyklu zaraz po dwóch pierwszych filmach. Zadanie nie było trudne, bo mogłoby się wydawać, że Bunt maszyn i Ocalenie nie są najwyższych lotów i pobić je będzie dość łatwo. Dodatkowo nowy film nie miał być bezpośrednią kontynuacją Terminatora: Ocalenie, który nie zyskał sympatii fanów serii, co oczywiście dobrze wróżyło. Powrócić miał też sam weteran kina Arnold Schwarzenegger, którego rola Terminatora na pewno miała wpływ na rozpędzenie jego kariery w połowie lat 80.


A jednak… rozczarowanie w kinie było olbrzymie. Wiele elementów nie zagrało w filmie, a do tego Genisys popełnia błędy poprzednich kontynuacji. Poniżej znajdziecie listę powodów, dla których uważam, że nowa część Terminatora nie udała się i zasługuje słusznie na zapomnienie.

5. Co za dużo, to...


Czasami zdarza się, że wytwórnie wypuszczają zwiastuny, które zdradzają stanowczo za dużo na temat fabuły filmu. Nie inaczej jest w przypadku filmu Alana Taylora. Ci, którzy oglądali zapowiedź dobrze poznali wątek Johna Connora w filmie, nawet aż za dobrze. Pamiętam, że pierwsze komentarze internautów nt. zwiastuna były mocno negatywne. Użytkownicy narzekali właśnie na ten rażący spoiler. Tego typu twist, jaki został przedstawiony w materiale, prosi się o nieujawnianie ani nawet wręcz o nienaprowadzanie widza w jego kierunku. W rezultacie oglądając film, znając wspomniany zwiastun, czujemy, że znamy kolejne rozdziały filmu i nudno czekamy na kolejne przejścia z jednego punktu filmu do drugiego. Żeby było mało, nawet jeśli ktoś powstrzymał się od oglądania zapowiedzi, plakaty produkcji w zasadzie pełniły funkcję streszczenia osi fabularnej. Jeśli miałbym podsumować ten punkt, napisałbym, że jest to brak szacunku ze strony studia do przyszłych widzów. Terminator 5 stanowi jasny tego przykład.

Trailer powinien być puszczany na zajęciach z filmoznawstwa czy montażu jak nie kroić zapowiedzi. Poniżej omawiany potworek dla porównania (dla osób, które nie oglądały filmu – jak podałem wyżej, to mocno spoilerowy materiał):


4. Yin bez yang


Niewątpliwie jednym z powodów, dla którego Genisys zapowiadał się na dobry, letni blockbuster było ogłoszenie aktorów, którzy wezmą udział w tym projekcie. W obsadzie znaleźli się tacy uzdolnieni aktorzy jak chociażby J.K. Simmons czy Jason Clarke. Wielki come back miał przypieczętować Arnold Schwarzenegger po nieobecności w ostatnim filmie w cyklu. Najbardziej uzdolniona ekipa niestety nie jest w stanie sama podźwignąć filmu, który jest tak marnie napisany i wyreżyserowany całkowicie beznamiętnie, ostrożnie i bez jaja. Nagrodzony Oscarem w tym roku Simmons nie ma absolutnie nic ciekawego do zagrania. To niewątpliwie krok w tył dla tego aktora po tak pamiętnej i wręcz ikonicznej roli w Whiplash. O roli w filmie Damiena Chazelle'a widzowie będą jeszcze dyskutowali przez lata, a o występie w nowej części Terminatora najpewniej zapomną 5 minut po wyjściu z kina. Kicha. Clarke ma co prawda większą rolę i wydawałoby się większe pole do popisu, ale jego postać jest tak szara, bezpłciowa, a jej motywacje są wyblakłe, co stawiało aktora na przegranej pozycji już na samym starcie.

Wiele osób wiązało spore nadzieje z angażem Emilii Clarke znanej najbardziej z występu w Grze o tron. Owszem Emilka jest świetna w serialu, odnajduje się całkowicie w granej od pięciu sezonów roli i we współtworzonym fantastycznym świecie. Jednak jako następczyni wspanialej Lindy Hamilton, nie sprawdza się na absolutnie żadnym polu. Sprawia wrażenie zagubionej na planie filmowym, na którym się znalazła i nie do końca rozumiejąc koncepcje filmu i zamysły twórców.

Największa jednak bolączką jest niewspomniany jeszcze Jai Courtney. Obarczanie go całą winą o niepowodzenie Szklanej pułapki 5 byłoby trochę niesłuszne, jednak na pewno przyłożył cegiełkę do klęski tego filmu. Tak wiec dzisiaj, nie mam pojęcia co kierowało osobami z Paramount odpowiedzialne za decyzje o jego angażu. Jego interpretacja Kyle’a Reese’a wypada naprawdę fatalnie na tle pełnokrwistej kreacji Michaela Biehna z pierwszego Terminatora. O występie Courtneya nie można powiedzieć ani jednego dobrego słowa – przede wszystkim brakuje przysłowiowej chemii z Emilią Clarke oraz jakichkolwiek emocji w większości scen z filmu.

3. Wyrywanie kart historii


"Hej! Cenicie "Terminatora" z 1984 roku? Uważacie go za inteligentne sci-fi, które wytrzymuje próbę czasu nawet teraz? Tak? To świetnie! Potraktujemy ten film jakby go nie było i napiszemy własną historię od nowa!". Tak w wielkim humorystycznym skrócie można przedstawić jeden z największych problemów tej produkcji, a mianowicie opieranie całego ciężaru filmu na materiale z pierwszej części. Silnie czuć nostalgiczne nawiązania do filmu Camerona, choć z początku są dawkowane dość poprawnie (jak np. walka dwóch Terminatorów T-800) to po pewnym czasie powoływanie się na starszy film staje się męczące. Same zmienianie historii i dokładanie kolejnej linii czasowej wydaje się zabiegiem bardzo uproszczonym. Wierzę, że da się nakręcić film z historią, która nie bazuje bezpośrednio na jakimkolwiek z wcześniejszych filmów. Szkoda, że scenarzyści nie poszli właśnie tą drogą.

Prawdziwą wisienką na torcie tego cyrku jest sam Arnold Schwarzenegger. Były gubernator Kalifornii, obecnie znów etatowy aktor, nie jest już przepisem na gwarancję sukcesu w Box Officie. Samo pojawienie się na ekranie na pewno nie wystarczy, aby współcześni widzowie tłumnie odwiedzili kino. Zrobienie z legendy kina ciepłego dziadka, który dla rozluźnienia atmosfery w filmie rzuca co chwile większym lub mniejszym sucharem, jest prawdziwym ciosem w policzek.

2. Prowadzenie za nos


"Terminator Genisys" to dla Alana Taylora drugi pełnometrażowy film, którego jest reżyserem. Znany przede wszystkim z telewizyjnego dorobku (m.in. reżyseria kilku odcinków Gry o tron czy Mad Men, a także najlepszego odcinka Sześciu stóp pod ziemia), poprzednim projektem był Thor: Mroczny świat. Choć film sam w sobie nie był zły, na pewno dało się zauważyć, że reżyseria była bardzo bezpieczna, żeby nie powiedzieć oklepana. W wypadku Genisys bardziej widoczne jest prowadzenie za nos reżysera przez studio.

W filmie nie znajdziemy zatem zapadających w pamięć scen, nowatorskich scen akcji czy emocjonalnego zaplecza bohaterów. Smutne jest to, ze reżyser, który odniósł sukcesy w telewizji, wybrał takie a nie inne projekty, w których miał najpewniej mało do powiedzenia i zaproponowania własnych pomysłów. Do tego kategoria PG-13 na pewno nie pomogła. Aspekt ten zasługiwałby nawet na osobny akapit. Tak to jest jeśli próbujemy przekształcić franczyzę, która rozpoczynała z kategoria R, w pseudofamilijne widowisko.

1. Budowanie franczyzy… w trybie natychmiastowym


Coraz częściej możemy zaobserwować rosnący trend wytworni w Hollywood do obsesyjnego budowania rożnego rodzaju uniwersum swoich filmów, snucia planów na crossovery między filmowe na wzór MCU Marvela czy DC. Problem niestety w tym, że nie każda seria nadaje się na taką strategię, co udowadnia na każdym kroku "Genisys". Paramount Pictures zapowiedziało, jeszcze grubo przed premiera nowego Terminatora, dwie kolejne części. Miała być to odświeżona, nowa trylogia, domniemam, że coś na wzór pierwszych trzech części serii. Dwóm kontynuacjom nadano nawet dokładne daty premiery – druga część ma pojawić się w kinach 18 maja 2017 roku, a następna rok później – 19 maja 2018 roku. Daty nieprzypadkowe, bo już w 2019 roku prawa do Terminatora powrócą do Jamesa Camerona. Użyłem wcześniej trybu przypuszczającego, bo po średnio zadowalających wynikach finansowych oraz między mocno podzielonymi opiniami widzów na temat filmu, powstanie tych sequeli nie jest już takie oczywiste jak chociażby w przypadku "Jurrasic World 2".

Ale zaraz! Przecież sam fakt snucia planów na budowę franczyzy nie powinien umniejszać samemu filmowi, prawda? Tak się składa, że w przypadku "Genisys" wyraźnie czuć, że jest to po prostu odcinek z planowanej serii. Żeby nie pozostać gołosłownym, najlepszym przykładem jest tutaj wątek tajemniczego Alexa, granego przez Matta Smitha, który najlepiej oddaje cliffhangerową naturę filmu i pozostawianie otwartych wątków do kontynuowania w przyszłości. Nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic przeciwko umiejętnemu rozbudowaniu filmowych światów pod warunkiem, że kolejne filmy bronią się bez pomocy swoich sequeli czy prequeli.

Na koniec, raczej mało osób zdaje sobie z tego sprawę, po napisach końcowych znajduje się dodatkowa scena, którą można skomentować jedynie jako "Meeeh...".


niedziela, 23 sierpnia 2015

Dlaczego Sześć stóp pod ziemią nadal tak dobrze się trzyma?

Czemu "Sześć stóp pod ziemią", serial HBO emitowany w latach 2001-2005, po tylu latach tak dobrze się trzyma? Co sprawia, że w porównaniu z wieloma dzisiejszymi produkcjami telewizyjnymi wychodzi obronna ręką? Z okazji, że dzisiaj misja dokładnie 10 lat od premiery ostatniego odcinka serialu, spróbuję przeanalizować w czym tkwi siła serialu.


Finałowy odcinek, zatytułowany Everyone’s Waiting" zakończył trwający piec lat emocjonalny rollercoaster i po dzisiejszy dzień odcinek ten pozostaje jednym z najlepiej ocenianych finałów w historii telewizji. Nie mogę nawet wyobrazić sobie uczucia tej pustki fanów, którzy w 2005 roku obejrzeli finałowy odcinek na HBO. Dla wielu zakończył się najlepszy serial na antenie. Co dalej? Ale to już temat na inny wywód.

Dzisiejszych hitów w amerykańskiej telewizji trudno byłoby sobie wyobrazić gdyby nie serie, które formowały grunt i przełamywały kolejne bariery wśród których można wymienić niewątpliwie pierwsze sezony "Rodziny Soprano", "Prawa ulicy" czy "Oz". Do tej listy śmiało można dodać serial, który śledził losy rodziny prowadzącej dom pogrzebowy w Los Angeles. Poniżej trzy powody, które sprawiają, że serial ani trochę nie stracił na swojej aktualności od czasu debiutu na antenie.

Opowiadał o o rodzinie i zawiłych relacjach. Opowiadał o nas samych…


Wielu widzów, którzy przeżyli przygodę z serialem przyznaje, że SFU odcisnęło na nich pewne piętno i nawiązali z nim osobista więź. O ile Sopranos opowiadał o rodzinie mafiozów, Sześć stóp pod ziemią zawęża ten koncept. Oczywiście nie każdy musiał dorasta w domu pogrzebowym, ale z problemami, jakie przeżywały postacie z łatwością można się już utożsamiać. Ich gama jest bardzo szeroka, a spowodowane jest to tym, że w serialu występowały postacie w rożnym wieku, z rożnymi bagażami emocjonalnymi, z rożnymi temperamentami i tak dalej.

Jest Nate (Peter Krause), typ Piotrusia Pana, który nigdy nie chce dorosnąć i trochę za bardzo stara być się dobrym facetem, zmagającym się z samoakceptacja, Bogiem, rodziną. Jest tez David (Michael C. Hall), postać, która wokół serialu wzbudza chyba najwięcej kontrowersji ze względu na jego orientacje, odkrywający własne "ja" i otwierający się przed rodzina, znajomymi, światem. Dalej – Claire (Lauren Ambrose), najmłodsza z rodzeństwa, która próbuje rozgryźć kim będzie w przyszłości. Na koniec Ruth (Frances Conroy), która cierpi na kompleks nieustannej potrzeby pomocy innym, zapominając zarazem o własnych potrzebach. Jak widać postaci są zróżnicowane, a przecież oprócz tych pierwszoplanowych mamy cala paletę pobocznych, równie ciekawych i intrygujących. Tak wiec, na pewno nie zabraknie bohatera, z którym można się utożsamić podczas oglądania odcinków, kibicować czy w końcu za kimś zapłakać.

Większość ludzi w związkach myśli, że są niczym jak Ross i Rachel z serialu Przyjaciele czy Marshall i Lill w Jak poznałem waszą matkę. W rzeczywistości prawdziwe związki są bardziej skomplikowane i burzliwe jak losy Brendy (zdobywczyni Złotego Globa za rolę w serialu Rachel Griffiths) i Nate’a (czy nawet Keitha (Mathew St. Patrick) i Davida) z SFU oddają naturę dojrzałych związków. Serial oddal dość wiernie realia rodziny, relacji międzyludzkich i bagażu, który za tym idzie. Najważniejsze, seria pokazała, że jest całkowicie okej jeśli coś nie udaje się w związkach, w relacjach z rodzina i przyjaciółmi. Czuliśmy się przez to mniej dysfunkcji. A przynajmniej ja. SFU pozwoliło na skonfrontowanie rzeczywistości z oczekiwaniami. Życie to nie piknik, to nie hollywoodzka egzystencja bez problemów. To właśnie serial próbował przemycić pomiędzy wierszami.

“Well, you know, love isn’t something you feel, it’s something you do. If the person you’re with doesn’t want it, you know, do yourself a favor and save it for someone who does.”
–Nate Fisher

Kazał nam spojrzeć głęboko w oczy Śmierci


"Sześć stóp pod ziemią" było pierwszym serialem tego typu. Pozostaje po dziś dzień unikalny pod względem prezentowania śmierci i podchodzenia do tematu umierania i radzenia sobie z pożegnaniem bliskiego. SFU było odpowiedzią twórcy serialu, Alana Balla na zakopywanie w naszej kulturze smutku i zabierania za parawan w domach pogrzebowych osób, które wyraziły najmniejszy znak emocji towarzyszących pogrzebowi. Przez 63 odcinki mogliśmy kontemplować nie tylko nad życiem i śmiercią w sposób, w jaki żaden inny serial telewizyjny do tego nas w najmniejszym stopniu nie zmusił.

Ze względu, że rodzina Fisherow pracowała i równocześnie mieszkała w domu pogrzebowym, śmierć była zawsze tam obecna. (Prawie) każdy odcinek rozpoczyna się sekwencja pokazująca jak ponury żniwiarz zabiera kogoś ze sobą. Śmierć przypadkowych osób, których rodzina stawała się klientami zakładu pogrzebowego, była pretekstem do skonfrontowania ich własnych problemów, które przezywali. Ball w sposób imaginacji bohaterów, ich rozmów z nieboszczykami pokazał wewnętrzne zmagania, pragnienia i intencje bohaterów, tkwiące głęboko w naturze każdego człowieka.

Bardzo często zdarzało się, że watek śmierci jakieś osoby z początku odcinka był bardzo mocno powiązany z aktualnymi zmaganiami postaci jak na przykład David, próbujący zaakceptować własna seksualność, prowadzi w głowie dialog z zamordowanym gejem (odcinek 12 sezonu 1 "A Private Life") czy Nate, który dowiedział się o chorobie, wylądowujący frustracje na zmarłym zawodniku footboolowym z liceum (krzyczy "Czemu nie ty?" po czym dodaje "Myślałeś, że ominie cie to?"; odcinek drugi 2. sezonu "Out, Out Brief Candle"). Śmierć jest integralna częścią życia o czym przypomina serial na każdym możliwym kroku. Dlatego można powiedzieć, że jest to serial o radzeniu sobie ze stratą, korzystaniu z chwil, które nam zostały aniżeli o samej śmierci, która zajmuje mały procent w serialu w porównaniu do obserwacji jej konsekwencji.

Tracy Montrose Blair: “Why do people have to die? ”
Nate Fisher: “To make life important. None of us know how long we’ve got. Which is why we have to make each day matter. 

Bo jest dużo tańszy niż terapia


Alan Ball i jego wspaniały zespól scenarzystów (niektórzy z nich obecnie prowadzą własne seriale jak Jill Soloway docenianą serię "Transparent") nie raz w tej serii kazał nam konfrontować się z wieloma problemami natury psychologicznej i społecznej. W przypadku Nate’a obserwowaliśmy jego akceptacje choroby, nieplanowanego ojcostwa czy strachu przed powtórzeniem grzechów swojego ojca (wspaniała rola Richarda Jenkinsa!). To jedna z najlepiej opowiedzianych i przedstawionych egzystencjalnych podroży bohatera jaka widziano w telewizji.

W przypadku Davida mogliśmy zobaczyć jak postać radziła sobie z wiara, otwartym związkiem, adopcja czy przeżyciem traumatycznego wydarzenia z jednego odcinków czwartego sezonu. Brenda wraz z jej bratem Billym (Jeremy Sisto) ze zdiagnozowana choroba dwubiegunowa pozwolił inaczej spojrzeć na osoby niestanienie emocjonalnie, a także zastanowić się nad zagadnieniami odpowiedzialności, wolności i autonomii.

W w końcu zostaje sama Śmierć. Codzienność sytuacji, w których widzimy przez kolejne odcinki śmierci przypadkowych osób pokazuje, że ten moment może nastąpić w dowolnym momencie i śmierć nie czeka aż wyjaśnimy wszystkie sprawy, pogodzimy się z własna rodzina, przyjaciółmi i własnym sobą. Zostajemy zabrani. Życie było niełatwe dla Fisherow, ale przecież jest takie dla większości z nas. Oglądanie "Sześciu stop pod ziemią" to jak wizyta na kozetce psychoanalityka trwająca 63 godziny. Stawia was w niekomfortowych sytuacjach, przypomina co jest ważne i porusza, czasami bardzo mocno. Pisząc o SFU łatwo o kolokwializm, ale silą serialu jest właśnie to, że w prostych scenach, watkach i dialogach potrafił przemycić dojrzale, głębokie wnioski. Serial wytrzymał probe czasu dziesięciu lat, jestem pewien, że wytrzyma i kolejne tyle.

“I spent my whole life being scared. Scared of not being ready, of not being right, of not being who I should be. And where did it get me?”
–Nate Fisher
 

sobota, 23 maja 2015

W obronie wolności

Citizenfur (2014)

Na ekrany polskich kin w końcu trafił wielokrotnie nagradzany zeszłoroczny dokument Laury Poitras zatytułowany "Citizenfour". Polscy widzowie od 15 maja  mogą zapoznać się z filmem dokumentalnym, który wywołał sporo szumu i rozpoczął szereg dyskusji o swobody obywatelskie, pojęcie prywatności i wolności we współczesnym świecie. Nasza redakcja miała przyjemność obejrzeć już dokument, którego dystrybutorem na terenie Polski jest Against Gravity.

W skrócie "Citizenfour" opowiada o wycinku współczesnej historii związanej z osobą Edwarda Snowdena. 29-letni pracownik CIA i kontaktor zatrudniony dla NSA, czyli amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego dokonał największego wycieku danych w historii Stanów Zjednoczonych. Na łamach prasy i stron internetowych znalazły się tysiące ściśle tajnych dokumentów NSA. Nie był to jednak zwykły hakerski atak, a próba ukazania masowej inwigilacji obywateli nie tylko tych z USA. Dla niewtajemniczonych widzów w sprawę z NSA, historia ta może wydawać się jak powieści Johna le Carré.


Pierwsze dwadzieścia minut dokumentu nie zapowiadają nawet, że będzie to opowieść o dokonaniach Snowdena. Co prawda na ekranie pojawiają się fragmenty rozmów prowadzonych między autorka dokumentu a tajnym informatorem, który podpisuje się jako "Citizen Four". Poitras wykorzystuje pierwsze minuty filmu na przedstawienie obrazu USA i całego zachodniego świata po wydarzeniach z 11 września 2001 roku. Rząd amerykański stopniowo ogranicza kolejne swobody obywatelski w imię bezpieczeństwa, a terroryzm staje się motorem odbierania obywatelom poczucia prywatności.

Główną osią dokumentu jest seria wywiadów przeprowadzonych przez Greenwalda, Poitras i MacAskilla z Snowdenem krótko po tym jak zostawił swoją pracę w Booz Allen jako analityk NSA. Wypowiedzi mężczyzny są rzeczowe, próbuje się on trzymać i przedstawiać obiektywne argumenty i zdobyte fakty. Mam jedynie małe zastrzeżenie co do prowadzenia wywiadu, gdyż na początku można wyczuć, że jest on prowadzony dość chaotycznie. Oprócz tego przedstawiono ciekawe wypowiedzi innych osób mogących wypowiedzieć się w temacie inwigilacji informacji, między innymi Williama Binneya czy Jacoba Appelbauma. Przez kilka chwil widzimy nawet założyciela Wikileaks, Juliana Assange'a, który próbuje zorganizować prywatny samolot z lotniska w Moskwie. Informacje i oskarżenia zawarte w filmie kontrastują się z wypowiedziami polityków i innych osób z administracji, które twierdzą, że zarzuty są bezpodstawne i fałszywe.


"Citizenfour" posiada wszystkie cechy dobrego dokumentu: jest odważny, ogląda się go z ciekawością, a podejmowany temat jest istotny i prowokuje do dyskusji. Całość zrealizowana jest z odpowiednim dramatyzmem, bowiem obserwujemy człowieka, który zdecydował się być "czarną owcą" i odczuwa tego skutki – musi uciekać z kraju, aby uniknąć zarzutów o zdradę i zacząć starać się o azyl w innym państwie. To ważny obraz, który powinien zobaczyć każdy myślący obywatel "niekupujący" wszystkiego co usłyszy w telewizji czy z ust polityków. Mam nadzieję, że takich nie-Kowalskich jest coraz więcej.

★★(7) na 10 gwiazdek

Tak na marginesie, w odcinku "Oh Shenandoah" trzeciego sezon świetnego serialu "Newsroom" przedstawiono wydarzenia związane z aferą wycieku informacji, a do tego obecnie trwają zdjęcia do biografii "Snowden", gdzie tytułową rolę gra Joseph Gordon-Levitt, a reżyserkę recenzowanego tutaj filmu Melissa Leo.

piątek, 22 maja 2015

Coś (2011)

Popłuczyny i dziesiąta woda po arcyklasyku suspensu Carpentera z 1982 roku.

Pamiętam, że przed premierą filmu w kinach w 2011 roku chciałem mocno na niego pójść. Jednak pierwsze recenzje ostudziły moje nadzieję, zrezygnowałem z wizyty w kinie i nieszczęsny prequel obejrzałem dopiero dzisiaj. Całe szczęście, że ten pseudohorror nie otrzymał ode mnie złamanej złotówki.


Dawno żaden film grozy, ani film w ogóle tak bardzo mnie nie rozczarował. To tak oczywiste filmidło, idące od jednej kropki do drugiej, od jednego punktu fabularnego do kolejnego. Brak tu miejsca na jakiekolwiek napięcie, zaskoczenie, całość wypada bezwzględnie bezpłciowo.

Moja ocena tym surowsza, bo film van Heijningena Jra hańbi mistrzowskie dzieło Carpentera pod każdym względem. Najmocniejszym elementem tamtego horroru był świetny gęsty paranoiczny klimat, którego w prequelu nie czuć nawet przy najmniejszych próbach. Carpenter straszył nie potwornymi formami The Thinga, ale samą jego obecnością i obcowaniem z ludźmi w stacji, którzy mogą być zarażeni. Prequel popełnia chyba wszystkie sztandarowe błędy współczesnych horrorów, a przy tym nieudolnie próbuje odwzorować najlepsze elementy horroru Carpentera.
 

Plusy? Ciężko wymienić jakiekolwiek. Aktorzy byli OK i to chyba tyle, choć grali w większości ostrożnie, to nie można było oczekiwać niczego więcej po takiej reżyserii i ich prowadzeniu. Największa zaleta filmu to chyba scena podczas napisów końcowych, ale ponownie – bazuje ona (jak i pamiętny utwór przewodni) na "The Thing" z 1982 roku.

Film miał potencjał – przy odpowiedniej fabule, doboru reżysera i raczej postawieniu na kontynuację aniżeli prequel można byłoby niewątpliwie choć w jakimś stopniu stworzyć godnego następcę "Coś".

★★★ na 10 gwiazdek

PS. Polecam posłuchać pomysłu jednego z fanów na kontynuację filmu – brzmi dużo lepiej niż cały horror z 2011 roku! Część I | Część II

piątek, 8 maja 2015

Avengers: Czas Ultrona (2015)

Świeżo po seansie (2D i napisy, czyli jedyny słuszny wybór :D). Godny, udany sequel hitu z 2012 roku, który poradził sobie z wprowadzeniem większej ilości postaci c poprzednik i na dobre przedstawienie ich w filmie.

Zaskakująco dużo jest tutaj odwołań do poprzednich filmów z MCU. Można praktycznie znaleźć je w co któreś tam scenie, dialogu. Podoba mi się taka kontynuacja i trend, który kontynuuje Marvel w swoich filmach. Najlepsze i tak były wszystkie nawiązania, które niewątpliwie miały podbudować klimat do "Captain America: Civil War". Świetnie było obserwować podczas trwania filmu wszelkie waśnie, kłótnie i nawet pojedynek Kapitana Ameryki z Iron Manem. Już nie mogę doczekać się c zobaczymy właśnie w "Civil War".


Skłamałbym pisząc, że nie czuć, że film trwa prawie 2 i pół godziny. Trzeci akt, a konkretnie ostatnie starcia z Ultronem trochę mi się dłużyły, może nie tak jak w przypadku konkurencyjnego "Człowieka ze stali", jednak nadal. Na pewno urozmaiceniem [spoiler] była śmierć wprowadzonego  Quicksilvera [/spoiler]. Nie mam zarzutów do takiego zagrania, bo przy tylu bohaterach na kogoś musiało paść (prawie jak w jedynce, gdzie "zginął" agent Coulson). Cieszy mnie jednak, że zobaczymy bliźniaczkę w Quicksilvera - Scarlet Witch w kolejnych odsłonach filmów Marvela, bo postać ma potencjał na ciekawe wątki.

Niestety po raz kolejny studio udowadnia postaciom Ultrona, że nie idzie im dobre konstruowanie czarnych charakterów. Ultron to na pewno dobry krok, to villan, który na pewno na trochę dłużej zostanie nam w pamięci niż chociażby Ivan Vanko z "Iron Mana 2" czy Ronan z zeszłorocznych "Strażników Galaktyki". Loki to chyba jednorazowy przypadek przy pracy Marvela, gdzie udało się złożyć co najmniej intrygującego antybohatera. Reszta, szczególnie dialogi nasączone humorem Whedona, efekty specjalne i choreografie walk na mocny plus.




PS. Spodziewałem się, że przed seansem wśród reklam w kinie puszczą któryś ze zwiastunów "Gwiezdnych wojen". Jak mogliście przeczytać w poprzednim poście, obiecałem sobie, że nie będę oglądał żadnej zapowiedzi aż do premiery i do tej pory to się udało. Musiałem dziwnie wyglądać w kinie. Kiedy tylko zobaczyłem logo Lucasfilm założyłem przygotowane wcześniej słuchawki na uszy, puściłem jakąś muzykę na maksymalny volume i schowałem głowę w kolanach.