Popłuczyny i dziesiąta woda po arcyklasyku suspensu Carpentera z 1982 roku.
Pamiętam, że przed premierą filmu w kinach w 2011 roku chciałem mocno
na niego pójść. Jednak pierwsze recenzje ostudziły moje nadzieję,
zrezygnowałem z wizyty w kinie i nieszczęsny prequel obejrzałem dopiero
dzisiaj. Całe szczęście, że ten pseudohorror nie otrzymał ode mnie
złamanej złotówki.
Dawno żaden film grozy, ani film w ogóle tak bardzo mnie nie
rozczarował. To tak oczywiste filmidło, idące od jednej kropki do
drugiej, od jednego punktu fabularnego do kolejnego. Brak tu miejsca na
jakiekolwiek napięcie, zaskoczenie, całość wypada bezwzględnie
bezpłciowo.
Moja ocena tym surowsza, bo film van Heijningena Jra hańbi mistrzowskie dzieło Carpentera pod każdym względem. Najmocniejszym elementem tamtego horroru był świetny gęsty paranoiczny klimat, którego w prequelu nie czuć nawet przy najmniejszych próbach. Carpenter straszył nie potwornymi formami The Thinga, ale samą jego obecnością i obcowaniem z ludźmi w stacji, którzy mogą być zarażeni. Prequel popełnia chyba wszystkie sztandarowe błędy współczesnych horrorów, a przy tym nieudolnie próbuje odwzorować najlepsze elementy horroru Carpentera.
Plusy? Ciężko wymienić jakiekolwiek. Aktorzy byli OK i to chyba tyle,
choć grali w większości ostrożnie, to nie można było oczekiwać niczego
więcej po takiej reżyserii i ich prowadzeniu. Największa zaleta filmu to
chyba scena podczas napisów końcowych, ale ponownie – bazuje ona (jak i
pamiętny utwór przewodni) na "The Thing" z 1982 roku.
Film miał potencjał – przy odpowiedniej fabule, doboru reżysera i
raczej postawieniu na kontynuację aniżeli prequel można byłoby
niewątpliwie choć w jakimś stopniu stworzyć godnego następcę "Coś".
★★★ na 10 gwiazdek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz