środa, 1 sierpnia 2012

"I wrote a hit play!", czyli słów kilka o "Rushmore"

Reżyseria: Wes Anderson
Scenariusz: Wes Anderson, Owen Wilson
Aktorzy: Jason Schwartzman, Bill Murray, Olivia Williams,  Seymour Cassel.
Zdjęcia: Robert D. Yeoman
Muzyka: Mark Mothersbaugh
Premiera: 1998-09-17

  
Pierwszy film, uważanego dzisiaj w pewnych kręgach kultowego reżysera, Wesa Andersona zatytułowany "Bottle Rocket" (pl. Trzech facetów z Teksasu, 1996) przeszedł bez większego echa. Co więcej, okazał się niestety porażką w tak czczonym dzisiaj box offisie, który stał się wyznacznikiem jakości filmu (sad, but true). Jednak Anderson wyszedł ze swojego kinowego debiutu zwycięsko. Zwrócił bowiem uwagę publiki oryginalnym stylem, który będzie rozwijał w swoich kolejnych, muszę przyznać rewelacyjnych filmach.

Ale nie o "Bottle Rocket" chcę pisać. Chociaż na pewno warto chwilę poświęcić temu obrazowi, który stanowi metaforę zagubienia tamtego pokolenia, niezadowolenia z dotychczasowego życia. Brzmi dokładnie jak cechy pokolenia x, tej samej generacji, do której należeli tacy filmowcy jak Kevin Smith czy Richard Linklater. Niech jednak was to nie zmyli. Filmy twórcy "Bottle Rocket" poruszają podobne problemy, jednak styl Andersona daleko odbiega od slackerowej sielanki, zdominowania przez dialogi, które do niczego nie prowadzą. Filmem, który trywialnie mówiąc chce rozłożyć na czynniki pierwsze jest powstały dwa lata po "Trzech facetach z Teksasu" - "Rushmore".

Jason Schwartzman jako Max Fischer

Pewnie w tym miejscu w innej recenzji znaleźlibyście opis albo chociaż zarys fabuły. Ja jednak w streszczaniu filmu nic pożytecznego nie widzę, więc przejdę do sedna. Tak dobrze napisanego scenariusza, z tak wielowymiarowymi postaciami i bez wielkich namiętności ani jeszcze większych tragedii, dzisiaj producenci musieli  zadać sobie sporo trudu, by podobny, tak oryginalny scenopis dostał się w ich ręce. Mimo to scenariusz autorstwa Andersona i Owena Wilsona (tak tego Owena Wilsona, zanim wpadł w wir hollywoodzkich szmir-filmów), przyszłych autorów genialnego "Genialnego klanu", za który byli nominowani do swoich pierwszych Oscarów, przeszedł bez echa. Nominacjami i nagrodami obdarowani zostali raczej aktorzy (Schwartzman, Murray), ale o tym za chwilę.

Jason Schwartzman jest tu prześwietny. Ciężko uwierzyć, że film ten był jego debiutem na dużym ekranie. Jego postać jest spontaniczna, niezwykle charyzmatyczna, przywodząca na myśl bohatera wykreowanego przez Dustina Hoffmana w "Absolwencie". Podobno po przeczytaniu scenariusza obrazu, sam Bill Murray zabiegał, by móc zagrać w filmie. Aktor musiał dobrze wiedzieć co robi, bowiem gra tu jedną ze swoich najlepszych ról. Od tego również filmu zaczęła się długoletnia współpraca między tymi dwoma aktorami a Andersonem.

Oczywiście filmowej tragikomedii bliżej jest do komedii niż do cierpkiego dramatu. Postacie przeżywają swoje problemy, jednak ich skala nie przytłacza filmu i nie odbiera mu polotu. "Rushmorem" Anderson ukazuje jak świetnie radzi sobie z integracją obrazu z muzyką. Jego obraz ma niebywały soundtrack. W filmie bowiem usłyszymy utwory Johna Lenonna, Rolling Stonesów, The Kinks czy Cata Stevensa. Żeby nie być gołosłownym proszę rzucić okiem na jedną z wielu prześwietnych scen z filmu:

Dzisiaj cieszy mnie fakt, że Anderson nadal trzyma się stylu wyznaczonego już przy debiutanckich "Bottle Rocket" czy właśnie "Rushmore". I choć nie miałem przyjemności oglądać jego nowego obrazu ("Moonrise Kingdom"; w Polsce premiera dopiero w grudniu) to jestem pewny, że i tym razem zauroczy widza swoją dość dziecinną, ale ciepłą wizją rzeczywistości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz